Codziennie nowe ćwiczenia! › RozgrzewkaSprawność fizycznaTechnikaTaktykaGryTreningi bramkarskieStałe fragmenty gry
13 października 2024, 02:55
  • Panel użytkownika

    Nie masz jeszcze wykupionego abonamentu z dostępem do ćwiczeń treningowych. Wykup abonament

    Ćwiczenia

    Więcej ćwiczeń

    Partner główny

    Nasi partnerzy

    Codziennie nowe ćwiczenia

    Polecamy

    LEGENDA DO ĆWICZEŃ

  • ĆWICZENIE: Orest Lenczyk

    Cały Lenczyk. Wywiad bardzo długi, ale bardzo ciekawy!

    Jest Pan już kolejny raz trenerem Śląska Wrocław …

    – Tak .
    – Co Pana zaskoczyło po przejęciu drużyny w porównaniu do wyobrażenia, jaskie miał Pan o drużynie oglądając ją w telewizji?

    – Nie da się ukryć, że ci zawodnicy indywidualnie więcej umieją niż zespołowo i to pokazują. Sądzę, że w tej chwili nerwowość nie jest dobrym doradcą, a wspominając o nerwowości mam na myśli tabelę i to, co się stało po tylu kolejkach. Marny dorobek jest potwierdzeniem, że w ekstraklasie każdy może wygrać z każdym. W dodatku ci, którzy mają być w pucharach, z pewnością ruszą i nie odpuszczą, a ci, którzy już są wysoko, jeszcze w zimie się wzmocnią. A na dywagacje w stylu – ile trzeba mieć punktów, żeby być spokojnym, odpowiem w ten sposób – sporo. Minęło już jednak tyle kolejek, że cokolwiek pozytywnego by się nie wydarzyło, ta zima i tak nie będzie spokojna.
    – Dlatego, że inni będą się zbroić?

    – Absolutnie. Najlepszy dowód, że po najbliższym meczu, z Polonią Bytom, będziemy się z nią mogli zrównać punktami albo mieć sześć oczek straty. Biorąc pod uwagę pewne drużyny, które nie będą grały o czołówkę tabeli, jest to właśnie starcie o sześć punktów.
    – Podczas meczu z takim rywalem gra Śląska będzie odważniejsza, bardziej ofensywna?

    – Jeśli narzekacie, że nie było gry ofensywnej, policzcie sytuacje, w których mieliśmy szansę zdobyć bramki. Powtarzam: mieliśmy szansę zdobyć bramki. Po meczu pozwoliłem sobie powiedzieć, że po to się gra, żeby stwarzać sytuacje, a jeszcze mądrzej: że po to się gra, żeby strzelać gole. Mieliśmy zdecydowanie więcej sytuacji niż Polonia Warszawa, więc jeśli ktoś mówi, że gra nie była ofensywna, zapytam, kim jest ta osoba. Jeśli to mówi ktoś, kto zna ten zespół i jego aktualne możliwości, będę mógł usiąść i o tym porozmawiać. A jeśli ktoś, kto poczytał sobie gazety, w których przeważnie jest krytyka, nie mam zamiaru z nim rozmawiać. Właśnie zapadła decyzja o dołączeniu Remigiusza Jezierskiego do klubowej kadry. Był on dwa miesiące przygotowywany i go odpuszczono, a po mojej interwencji zostaje w tej grupie jako piłkarz, który rozegrał w swojej karierze trochę tych dobrych meczów. I liczymy na to, że pomoże nam nie tylko na treningu, ale będzie wykorzystywany także w meczach. Zobaczymy jak to wyjdzie, już choćby po najbliższym spotkaniu w Młodej Ekstraklasie. Bo tam zagra na pewno. Nie mogę jednak powiedzieć, że mamy w tej chwili napastników prezentujących wysoką formę. Dodam tylko, że jeden z nich rewelacyjnie rozpoczął sezon. Od dwóch bramek strzelonych Cracovii (Cristian Diaz – przyp. T.K.). A teraz nie jest w zbyt dobrej formie. Gdybyśmy wykorzystali wszystkie sytuacje w meczu z Polonią Warszawa, śmiało moglibyśmy prowadzić. I „Czarne Koszule” nie byłyby dla nas postrachem. Mało tego. Nawet by się bały. Problem w tym, że gracze z Warszawy wiedzą, co zrobić z piłką. Mecz potoczył się jednak tak, że wysiłek moich podopiecznych został nagrodzony. Bo walczyli o zwycięstwo. Grali na swoim normalnym poziomie, choć do kilku z nich mogę mieć zastrzeżenia. Ale mniejsza z tym. Liczy się następny mecz. Do Bytomia zabieramy dziewiętnastu zawodników.
    – Śląsk pod wodzą Oresta Lenczyka będzie dostosowywał taktykę do rywala, czy chce Pan wypracować jeden system i grać nim cały czas?

    – A Pan jest fanem poprzedniego trenera?
    – Nie. Tylko pytam…

    – A gdyby był pan fanem, nie zapytałby pan?
    – Też bym pytał.

    – Prawda jest taka, że gdybyśmy zwyciężyli w ostatnim meczu, nikt nie zadawałby dziś pytań o taktykę.
    – Myśli Pan, że wrocławskim piłkarzom najzwyczajniej się nie chce?
    – Jeśli ktoś tak mówi, zapraszam na trening. Po dwóch też pewnie ktoś powie, że im się nie chce.
    – Ale to jest ich praca. Na dodatek dobrze płatna. Może problem w tym, że po zmianie trenera ich życie się nieco się zmieniło. Muszą ciężej trenować i więcej czasu spędzać w klubie.

    – Absolutnie się z tym nie zgadzam. Prosiłem, żeby nie powtarzać tego w mediach. To byłoby za łatwe, a z drugiej strony sprawiałoby nam trenerom jeszcze większy problem.
    – Ryszard Tarasiewicz ich rozpieścił?
    – Nie byłem z nimi w łóżku, więc nie wiem.
    – Nie o łóżko tu chodzi. Przed Pana przyjściem zawodnicy Śląska w południe byli już „po robocie” i mieli cały dzień wolny. Teraz nie dość, że treningi są mniej luźne, to jeszcze dużo więcej czasu spędzają w klubie, a zajęcia odbywają się także wieczorami, więc siłą rzeczy muszą skupiać się na piłce.

    – Ale wyście nie pisali o tym! Wam to też leżało. Dopiero teraz widzicie problem, gdy drużyna jest na dole.
    – Trudno, żeby dziennikarze zajmowali się ustalaniem godzin i przebiegiem treningów.

    – Proszę mnie nie ciągnąć za język, bo nie mam zamiaru o trenerze Ryszardzie Tarasiewiczu mówić zdań, które pana interesują. Problemów jest wiele, a niestety każdy mecz stwarza następne. Co bardziej istotne, czy czasem się jakiś meteor tutaj nie pokazał, ale zgasł po miesiącu? Bo jeżeli piano tutaj o Sobocie, piano o napastniku z Argentyny, to tak, że nie wiedziałem, z której strony czytać. Pisali, że najlepszy piłkarz w historii Śląska i inne cuda. Spodziewałem się, że to jest gościu, który jak strzelił dwa gole na Cracovii, to pójdzie za ciosem i będzie tak grał przeciw każdej drużynie. Okazuje się, że dziś Diaz jest w takim miejscu, że pojawia się pytanie, czy w ogóle ma grać. Jeżeli drugi król, który został tutaj – jak pan to nazwał: rozpieszczony – no to okazuje się, że pies mocno głaskany czasem ugryzie. Ten zaczyna gryźć, ale kto wie, czy nie jest tak ustawiany, żeby w grudniu znaleźć sobie klub, gdzie początek znowu będzie miał obiecujący. Jako piłkarz dużo umie, ale w dłuższym makrocyklu treningowym to patentowany leń.

    – Dlaczego?

    – Bo taki się urodził.
    – Ale dlaczego generalnie naszym piłkarzom się nie bardzo chce?

    – Ten akurat nie jest nasz, tylko z Serbii.
    – No dobrze, ale często można odnieść wrażenie, że w większości krajowi zawodnicy nie mają ambicji, by się ciągle rozwijać. Interesuje ich tylko zarabianie dobrej kasy.

    – Nie ma pan racji. Zawodnicy robią na treningu to, czego od nich żądamy, a my mamy problem, bo nie możemy żądać za wiele. Wy tymczasem uważacie, że tu jest szlag wie, jaka ciężka robota. Nie chcemy się cieszyć z dobrze wykonanych obowiązków, tylko ze zdobywanych punktów. Staramy się ćwiczyć tak, żeby elementy, które zgasły, na nowo zaczęły świecić. Problem polega na tym, że piłkarz powinien martwić się dwa razy. Gdy jest forma, bo może bardzo szybko ją stracić, choćby z tego powodu, o którym pan wcześniej wspomniał – że piłkarze mieli we Wrocławiu high life. A jak nie ma formy, to też musi się martwić. Żeby dotrzeć do sedna, trzeba przejść ciężką robotę. Jeżeli z boku są jeszcze konkurenci, nie dopuszczą go do grania. Trener powinien zaobserwować, kiedy zawodnik tę formę traci i trenować z nim w inny sposób. Jakoś go podbudować. W przeciwnym razie zawodnik skompromituje się na boisku. Ma pan na to dowód w tej chwili. Co się dzieje z Sotiroviciem, Diazem, Sobotą? Jeszcze z dwóch bym wymienił. Pan podkreśla, że komuś nie chce się grać, bo za dużo zarabia. A ja mówię, że najwięcej zarabia Mila i 99 procent tych, którzy na niego narzekają, pewnie mu tych pieniędzy zazdrości. Jeżeli ktoś uważa, że Mili w ostatnim meczu nie chciało się grać, odpowiem odwrotnie – facet grał za dwóch. Gdybyśmy przegrali z Polonią, byłaby tu totalna krytyka wszystkiego. Z taktyką włącznie, bo to pan zaczął o niej mówić. Przy okazji zadam panu pytanie – jest pan z wykształcenia magistrem wychowania fizycznego?

    – Broń Boże.

    – To może trenerem albo instruktorem?
    – Nie. Jestem dziennikarzem, pan trenerem i dlatego ja zadaję pytania.

    – A ma pan na swoim koncie rozmowy z dwudziestoma szkoleniowcami, podparte analizą treningu, meczu, cech motorycznych? Nie, nie ma pan. Dlatego pozwala pan sobie na rzucanie takich haseł. To nie są merytoryczne, rzeczowe pytania, tylko takie, które chwytają publiczność. W stylu „Faktu” i „Super Expressu”.
    – Mnie się wydaje, że akurat pytanie o taktykę nie jest ukierunkowane na szukanie sensacji.

    – Takie pytania można zadawać debiutantom, którzy się plączą w rozmowach i biedni nie wiedzą, co powiedzieć. A ja sobie pozwalam rozmawiać z panem tak, jak w tej chwili. Wiem, że panu to nie leży i stanie się pan kolejnym kandydatem do napisania jakiegoś paszkwilu o Lenczyku.
    – Nie zdążył mnie Pan nawet wysłuchać, a już wyrobił sobie opinię na mój temat.

    – Pan cały czas chce mnie przegadać. Ale ja za dużo przeżyłem, by nie wiedzieć, kto siedzi naprzeciwko mnie. Przez tydzień byłem poza Wrocławiem, z drużyną na zgrupowaniu w Czechach, a grupa dziennikarzy już robi analizę, co robi ten trener, a co robił poprzedni. Już będzie, że statystyka tragiczna, bo meczu się nie wygrało. Że taktyka do dupy. Jeszcze jak się Sebastian Dudek wyleczy, powiedzą, że Lenczyk ma do dyspozycji wszystkich zawodników, a poprzedni trener nie miał. Jeżeli się coś spieprzy w okresie przygotowawczym, potem trzeba to naprawić. Nie był pan trenerem, więc pewnie nie wie pan, o czym mówię, ale przynajmniej chce się pan dowiedzieć pewnych rzeczy od trenera, a nie od kogoś z PZPN, kto siedziałby w zarządzie i zarazem dla telewizji komentowałby mecz, powiedzmy, Romy z Interem. Mnie interesuje tylko to, co się dzieje na boisku w tygodniu. Z jednej strony mecz jest dla publiczności. Ale dla mnie to realizacja taktyki. W naszym przypadku forma zawodników jest różna, więc nie mogę powiedzieć, że to jest właśnie taktyka całej drużyny. Patrząc z boku na wiele fragmentów gry można zadać pytanie – co tam się dzieje?
    – Niemal w każdej drużynie miał Pan piłkarza, którego wyciągał z niższego poziomu na wyższy. W Śląsku takim piłkarzem będzie Tadeusz Socha?

    – Prościej byłoby powiedzieć, gdyby Socha zagrał ostatnio cały mecz. A on schodząc do szatni powiedział, że już nie ma siły. Bo grał w reprezentacji półtora meczu i latał samolotem. Nogi się pode mną ugięły. Socha grał w pierwszym meczu Śląska w tym sezonie?
    – Nie grał.
    – A w drugim?
    – Nie.
    – A w trzecim, czwartym, piątym? Nie grał, dopiero ja go wstawiłem.
    – Tak samo jak Dariusza Sztylkę.

    – Tak. Wstawił Sochę – idiota. W Krakowie, co on za skład dał? – idiota. Sztylka do gry – idiota. Na Reymonta chodziło o to, żeby nie przegrać. Pisaliście, że Śląsk niepotrzebnie się bronił, a nikt nie napisał, że oddaliśmy więcej strzałów niż Wisła. A to, że piłka latała w „szesnastce”? Szacunek dla chłopaków, że te czterdzieści dośrodkowań przyjęli jak bokser na rękawice. Z Polonią czekał nas zupełnie inny mecz. Graliśmy z, jak to określiłem, podrażnionym zwierzątkiem. Bo tam na trenerze i zawodnikach ciąży niesamowita presja. Mają być mistrzem! Gdy spotkanie zaczęło się toczyć przeciwko nam, pomyślałem, że to jest ta Polonia, która mnie pokonała, gdy prowadziłem Cracovię. W podobnej sytuacji Bruno strzelił też gola. I co? Mam krytykować chłopaków, że im się nie chciało grać? Wy jesteście absolutnie mądrzejsi po meczu. Ja też, przyznaję. Niektóre decyzje zapadają niemal w ostatniej chwili. Jeżeli ma się za dużo przeciętnych zawodników, naprawdę ciężko jest jakiś wariant wybrać.
    – Zapewne ma Pan pomysł na poprawę tej sytuacji.

    – Zmonitorowaliśmy zawodników pod względem kondycji. Jest grupa wybitna, bardzo dobra, dobra i przeciętna. Jak na polskie warunki oczywiście. W Niemczech mogłoby być inaczej. U piłkarzy najważniejsza jest szybkość na pięć metrów. Ale doskonale wiemy, co oznacza szybkość na trzydzieści metrów. Gdy teraz przychodziłem do Śląska, co najwyżej dwóch-trzech zawodników miało na pięć metrów lepszy czas od sekundy. W innych klubach miałem podobne proporcje, a po roku takich ze zrywem było już dwudziestu. Pracując w ten sposób – a robię to od dwudziestu lat – robię selekcję zawodników, dzięki czemu widzę, czy ktoś jest ukształtowany do biegania po boisku, czy tylko do człapania. Często zdarza się, że zawodnik przy większej szybkości nie potrafi kontrolować piłki.
    – Ciekawe rzeczy Pan mówi!
    – Być może. Więc pracując w ten sposób, jak pracuję już od dwudziestu lat, wraz z niezapomnianym doktorem Jerzym Wielkoszyńskim robiliśmy selekcję zawodników ukształtowanych, takich, którzy mogą w ten sposób pracować, ale braliśmy pod uwagę, że jeśli piłkarz przez 10 lat wcześniejszej kariery pracował inaczej, to jest ukształtowany nie do biegania, ale niestety właśnie do człapania po boisku. I nie ma potem tej kontroli przy większej szybkości. I wtedy pytanie: co żeście z tym zawodnikiem zrobili? Dlaczego tak jest? Czasem z kolei wyciągnęło się jakiegoś piłkarza 17-, 18- czy 19-letniego, bo on wcześniej nie był przez dziesięć lat maltretowany treningiem. Jeżeli ktoś mi pieprzy, że jest polska szkoła trenerów, to ja mówię, że ona jest tutaj…
    W tym momencie Orest Lenczyk pokazuje na jedną stronę kartki, zapisanej przez siebie podczas naszej rozmowy i mówi: – Ale ja uważam, że jestem tutaj…
    Mówiąc to trener Lenczyk wskazuje na drugą stronę kartki, gdzie z kolei obrazował rozmowę na temat fizycznego przygotowania zawodników…

    – Nie nazywam tego ani szkołą, ani inaczej. Jestem przekonany, że jednym z większych problemów w polskiej piłce jest problem fizjologów. Szczególnie tych po AWF. W ostatnich latach oni się eksponują jako specjaliści od przygotowania. A naprawdę odpowiednim człowiekiem był doktor Wielkoszyński, który był lekarzem, a także trenerem skoczków wzwyż, trenerem sprinterów, czyli był trenerem cech motorycznych. W piłce nożnej ważna jest szybkość, zręczność, zwinność, skoczność jako wypadkowa szybkości i siły.
    – A kondycja?
    – Byle osioł potrafi kondycję zrobić. Jeśli ktoś mi mówi, że w jakimś klubie trzeba zatrudniać specjalistę od kondycji, to uważam, że tam trener jest zupełnym osłem. Przecież ja mówię zawodnikowi: weź biegnij dwa kilometry i wróć mi na trening. Do tego nie trzeba zatrudniać długodystansowców czy maratończyków. W piłce najważniejsza jest szybkość. Kilka lat po mnie w Wiśle zatrudniony był taki długodystansowiec, to on pozwalał sobie z zawodnikami robić cuda gdzieś tam pod Zakopanem, w Dolinie Chochołowskiej. Oni tam nieprawdopodobne kilometry biegali, ale jak zapytałem, jak często masz trening wspomagający, to ten piłkarz nie wiedział, o czym ja  mówię. No kiedy robiłeś jakieś elementy siły? Nie wiedział o czym mówię. Jakiś atlas? Aaa, atlas to tak, na atlasie pracowaliśmy w styczniu na obozie. Jest luty, marzec, kwiecień jest maj, a oni pracowali nad elementami siły w styczniu. Jak ja usłyszałem od Smudy, który w każdym klubie uciekał od treningu siły, przekonując, że siła zabija szybkość, to biorąc poprawkę, że jest po zawodówce budowlanej, uznaję, że on nie wie, o czym mówi. Był na tyle bezczelny, że mówił to w momentach, kiedy miał sukcesy. Był w Widzewie, gdzie miał zawodników wspaniałych do tego stopnia, że przekonywano, że dobrze by grali, nawet, gdyby prowadził ich motorniczy. Jak w pewnym momencie zażądano licencji i trzeba było skończyć przynajmniej „Kuleszówkę”, Smuda robił awantury, że on tam nie pójdzie. Tam trzeba było mieć maturę. Byłem wtedy w Wydziale Szkolenia i Komisji Licencyjnej, gdzie w gronie „starych” trenerów wpadliśmy na pomysł, że z jednej strony my, a z drugiej Smuda, zwrócimy się do pani Krystyny Łybackiej, która była wtedy szefową ministerstwa szkolnictwa, żeby ona zezwoliła, aby mógł dostać się do tej szkoły bez papieru, bo uznaliśmy, że to doświadczony szkoleniowiec, że ma sukcesy. No… sukcesy to jest gazeta, a codzienna robota na treningu, to jednak głowa. A z tego co sobie przypominam, to jak w środowisku rozmawialiśmy o treningu, on po dziesięciu minutach wolał sobie towarzystwo odpuścić, bo nie wiedział, o czym się mówi. To pokazuje, że można być takim jak on i trenować kluby z ambicjami i zostać selekcjonerem, a ja mam w życiu to nieszczęście, że mnie biorą nie jak stodoła się pali, ale jak chałupa się pali. Jak już się chałupa pali, to trzeba się zabrać za cały fundament przygotowania, a nie tak, jak pan wspomniał: bawić się i czekać na mecz, licząc, że może się uda. To się mija z logiką i jakimikolwiek metodami. Ja skończyłem dwuletnie studium nauczycielskie Wychowania Fizycznego i Biologii. Wcześniej nie dostałem się na studia. Po tych dwóch latach zdałem wstępny egzamin do Wrocławia, tam było wielu mądrych ludzi na tej półwyższej uczelni, gdzie po pięciu latach otworzono Akademię Wychowania Fizycznego i wielu z tych pracowników porobiło tam kariery i ta uczelnia jest dość mocna. Więc jak skończyłem tę szkołę, to mogę powiedzieć, że chodziłem sześć lat na dzienne studia i wiem po kolei jakie miałem przedmioty i jakich wykładowców. W latach 60. spotkałem tutaj wielu lwowiaków o zacnych nazwiskach. Choćby na anatomii, fizjologii, biomechanice, kontroli lekarskiej. Naprawdę wyższa półka, bo to był Czyżewski, to był Marciniak, Niżankowski, Godlewski. Człowiek dziób otwierał na wykładzie, jak oni to pięknie prowadzili. Mama mi w pewnym momencie powiedziała: jakbyś się troszkę lepiej uczył, to byś nie był trenerem. Całe życie do mnie piła, bo uważała, że powinienem zostać lekarzem. Okazało się, że brat został lekarzem, siostra została lekarzem, a ja zostałem trenerem. I oni są takimi lekarzami, jakich tysiące jest w Polsce, ale zmierzam do tego, że mama jak „dojrzała”, to powiedziała mi: „Ty przynajmniej masz do czynienia ze zdrowymi ludźmi, a przyjdą Adrian czy Marta, to szpitalem śmierdzą”. To było na otarcie moich łez.
    – Chyba niezłym przykładem tego, o czym Pan mówi, jest Rafał Boguski, bo będąc pod Pana opieką nie łapał kontuzji tak często, jak ostatnimi czasy…

    – Jest mi absolutnie niewygodnie o tym mówić, bo ja nie lubię mówić o sobie. Natomiast też mogę spytać, co się dzieje z Klichem z Cracovii. Za mojej tam kadencji ten chłopak eksplodował tak, że stał się podstawowym zawodnikiem i to na pozycji, na której w lidze grają wyjadacze. Teraz go nie poznaję i szkoda mi go. Z tego punktu widzenia, znając tego chłopaka, chciałbym takiego mieć, bo bym go przejął w odpowiednim momencie i zadbał o przygotowanie, a umiejętności to zawsze jest szansa, że będą rosły. Z każdym meczem idzie to w kierunku jakości, tym bardziej jak taki chłopak awansuje do pierwszej reprezentacji, gdzie gra się z naprawdę lepszymi drużynami niż w naszej lidze. Tu jest sens robienia wyniku i grania w europejskich pucharach, ale trzeba mieć dobrą drużynę. Jeśli Lech Poznań ma teraz kłopoty, wynikają one z tego, że ławka jest nędzna. Proszę sobie wyobrazić, że ja Pietrasiaka zastałem w Bełchatowie na rezerwie w rezerwach. A on wcześniej już grał z KSZO w ekstraklasie, to nie był przypadkowy piłkarz. Ja go tam zobaczyłem, jak siedzi na ławce, jeden mecz, drugi mecz, potem gdzieś go tam wpuścili i z nim rozmawiam. A to jest taka cholera, że co się do niego nie powie, on najpierw się uśmiecha, a dopiero potem odpowiada. Myślałem, że coś tutaj nie bardzo, ale potem się okazało, że to naprawdę sympatyczny chłopak i rozumie, co się do niego mówi. Ujął mnie tym, że jak zapytałem o jego życiorys, gdzie grał, kto go trenował, to widziałem, że tam nie miał szans i przyszedł tutaj i dalej nie miał szans, a ma szansę teraz. Już nie będę mówił co dalej, bo to nie chodzi o to, że teraz grał w reprezentacji i jeden dziennikarz napisał, że „to chyba było dla niego ostatnie powołanie i dobrze”. Jednak on ma takie umiejętności, że jeśli porównam je z tymi sprzed pięciu lat, to jest przepaść. Chciałem go ściągać do Cracovii, ale zderzyłem się tam właśnie na tej decyzji nie powiem z kim i załatwiono Arkadiusza Radomskiego z Holandii. Cztery lata starszego, ale z Holandii, a dyrektor sportowy grał w Holandii. Ale to już nie mój problem.
    – Myśli Pan, że tacy piłkarze mogą być filarami kadry? Albo inaczej: czy w naszej kadrze są filary?

    – Pewnie są, ale proszę zwrócić uwagę na to, że ten najważniejszy filar, Jakub Błaszczykowski, bardzo często miewa kontuzje. Wielu nie wie o tym, że jego przygotowywał doktor Wielkoszyński i to było w sytuacji dla Niemców nieciekawej. Zaprosili pana doktora do Dortmundu, bo chcieli się dowiedzieć jak to jest, że tam nie mogą Kuby wyleczyć, a przyjeżdża do doktora i jest gotowy do gry. No to doktor pojechał, ale na nieszczęście tamtejszego trenera, bo go kilka dni później zwolniono. Czyli doktor dał do zrozumienia, że jeśli tak tam pracują, jak pracują, to jest to bardzo kontuzjogenne, a tych zawodników, którzy bardzo dobrze grają, trzeba inaczej trenować.
    – Pan jest za tym, żeby polscy trenerzy sami posiadali wiedzę o, powiedzmy, stronie biologicznej przygotowania piłkarzy, czy lepiej, żeby otaczali się fachowcami, którzy się na tym znają?

    – Tak się złożyło, że moi najlepsi przyjaciele to lekarze. I to nie tacy, że tylko przybijają pieczątkę, ale tacy, że nieraz rozmawialiśmy o tych wszystkich sprawach do rana. Jestem człowiekiem, który nie tylko słucha, ale też zadaje pytania i to jest szansą, żeby wzbogacać się o wiedzę tych, którzy są mądrzejsi. Myślę, że przykładem może być trener Marek Wleciałowski, który jest moim byłym piłkarzem, który miał pewne miejsce w składzie na olimpiadę w Barcelonie, ale doznał ciężkiej kontuzji i na trzy lata praktycznie przestał istnieć. Padło nawet orzeczenie, że koniec kariery, ale dzięki mądrym ludziom, dzięki przede wszystkim sobie, bo to jest niesamowity facet jeśli chodzi o charakter, przy ogromnej wiedzy, ale również i dzięki eksperymentom i ich codziennym sprawdzaniu oraz regularnej pracy, oni z doktorem Wielkoszyńskim doprowadzili do tego, że jak byłem trenerem Ruchu, Marek grał u mnie trzy lata i jeszcze rok po moim odejściu. To dzięki temu, że się pilnował i regularnie ćwiczył. Ponieważ Marek ma jako piłkarz zacny życiorys, bo ma pięcioro dzieci i ma poukładany dom, gdzie te dzieci są wychowane – tam nie ma przypadku. Pozwolił więc sobie przyjechać do Wrocławia i zostawić w Chorzowie rodzinę. Tak jak wspominałem, od pewnego czasu obstawiam się ludźmi mądrymi, a Marek jest w takim miejscu, że będę pchał go w robocie do przodu. W wielu sytuacjach dotyczących treningu ma swoje zdanie i wizję. Przed każdym treningiem wiele omawiamy, dyskutujemy i na drobne rozmieniamy wiedzę o naszych graczach, chcemy o nich coraz więcej wiedzieć. Jest w klubie taka pani Ewa, która zajmuje się rehabilitacją (dr Ewa Bieć – przyp. T.K.) i uważam, że to bardzo mądra kobieta. Odbyłem z nią kilka rozmów i jestem zdania, że piłkarze nie wiedzą, kogo mają. Szkoda, że od razu się negatywnie nastawiają, że co to jakaś kobieta będzie z nimi w klubie ćwiczyć. Nie ustawiają się głową, tylko nogą od razu. Staram się ją wspierać, ale oczywiście ma wolną rękę. Mówi do mnie, że wzięłaby sobie tego przed treningiem, po treningu, albo w ogóle jako trening. Ja mówię: pewnie, że tak, bo wiem, co ona będzie robić. Dzięki wieloletniej współpracy z Jerzym Wielkoszyńskim mam pojęcie na ten temat, bo nie wspomniałem, że doktor zajmował się usprawnianiem, bo rehabilitację to ja nazywam ćwiczeniem matoła, że on po operacji ma ruszać nogą czy gnieść piłeczkę. Natomiast usprawnianie to jest właśnie przygotowanie do treningu piłkarskiego. Jeśli czytam, że ktoś odbył zabieg czy operację, a wiem, że tak było z Matusiakiem, tak było z Gargułą i z Boguskim, to jeszcze jak doktor żył, to tak patrzyliśmy po sobie i mówimy: to się sypnie i to szybko. I się sypało. Garguła dopiero teraz gdzieś tam zaistniał. Biorąc Matusiaka do Cracovii wiedziałem, że ma problem, ale zawodnik pamięta przede wszystkim o tym, że musi mieć kontrakt. Zwłaszcza zawodnik, który gdzieś tam trochę pograł i nie takie pieniądze zarabiał. Jego umiejętności są takie, że umie więcej niż wielu znajdujących się w kadrze i on wie, że będzie grał. Przeciwnik ma to w nosie i idzie równo z trawą i wtedy widać, że jeden, drugi mecz i to nie ten Matusiak, bo strona fizyczna jest w odwrocie. A w odwrocie to on jest od Palermo, gdzie został zmaltretowany i jak poszedł do Heerenveen to tam go dalej zmaltretowali i podjął decyzję o zakończeniu kariery. Dowiedział się, że ja pracuję w Zagłębiu Lubin, kontaktował się ze mną, czy by nie zacząć, ale powiedziałem, że będę tylko do końca rozgrywek, więc to jest niemożliwe. Potem, jak zostałem trenerem Cracovii, a on już był w Widzewie, gdzie mu u pana Janasa nie szło, a czemu mu nie szło to ja wiem, wziąłem go do Krakowa i mimo wszystko odbudował się do tego stopnia, że rozegrał kilka meczów na takim poziomie, iż miałem nadzieję, że pójdzie dalej. Nie ma mnie tam, nie mój problem, chociaż często dzwoni i rozmawiamy przede wszystkim o treningu, bo wie, ile zyskał dzięki temu. Miałbym możliwość sprowadzenia bardzo dobrych zawodników, których byłem trenerem, bo wiedzieliby, że będą ze mną tak pracować i z pewnością nie będzie gorzej, a będzie dla nich lepiej. Z jednej strony to są pieniądze, a ja nie mam zamiaru tutaj wkładać głowy i pchać się w transfery. Mam ogromną przewagą nad wieloma trenerami, którzy biorą w tym udział. Do Wrocławia przyjechałem z własnej woli, nie przywieziono mnie tutaj.

    autor: Tomasz Kwaśniak,  źródło: futbolnet.pl 22.10.2010 r.